Czasami impuls zwycięża nad rozsądkiem. W tym wypadku, czasami zwycięża miłość do planszówek. W Portalu, ten dylemat jest nam znany. Niektórzy mają po kilkadziesiąt, ale niektórzy i kilkaset planszówek. To choroba, którą łatwo się zarazić i chyba nawet nie chcemy się z niej leczyć. Mi udało się skutecznie zainfekować paru znajomych.
Pewnie znacie ten mechanizm: grupa planszówkowyh znajomych składa się na droższe tytuły albo po prostu każdy ma kilka różnych gier, ale się one nie powtarzają. Wśród moich znajomych to działa połowicznie. Jedna osoba ma Scytha i Civilization Sida Meyersa, inna Star Wars Rebelię i Posiadłość Szaleństwa, ale poza tym jest istny miszmasz. Pomijając że niemal każdy ma taki klasyk jak Catan, kilka zdublowanych gier Portalu też się znajdzie.
Oto gry Portalu (i 2Pionków), które moi znajomi po prostu MUSIELI kupić, bo nie wytrzymali. Mimo, że grają w nie w naszym gronie (zazwyczaj ze mną) i teoretycznie nie było to zbyt… hm, ekonomiczne. Oto topka gier kupionych z serca, a nie po kalkulacji.
Istanbul
To prawdziwy hit. Pierwszy z moich kolegów (ten od Star Wars), zakochał się w Istanbule tak szybko i mocno, że ostatnio taki nagły zryw serca widziałam w Titanicu. Wyciągnęłam Big Box po ciężkiej partii w Barrage, jako coś lżejszego do ogrania w miarę szybko. Zagraliśmy od razu trzy partie, a najczęściej padającym zdaniem było – Jeju, jak mi się podoba ta gra!
Istanbul to klasyk, który od lat trzyma się na wysokiej pozycji wśród prostych gier euro. Zasłużenie. Regrywalność jest duża, mechaniki proste, ale atrakcyjne (a nowe są zawarte w dwóch rozszerzeniach w pudełku Big Box), a strategia wciągająca. Zanim kumpel dojechał do domu, napisał mi “kupiłem, musiałem”. Co więcej przed zakupem nie może się powstrzymać moja przyjaciółka. No cóż, nie da się ukryć, że Istanbul to mocny tytuł i jako gateway game lub lekkie euro sprawdza się znakomicie! 🙂
Robinson Crusoe i Opowieści Niesamowite
Moja koleżanka to prawdziwa mistrzyni w tym zestawieniu. Ma wielkie serce do planszówek, bo nie może się im oprzeć. Robinsona Crusoe po prostu musiała mieć (to najczęściej powtarzający się tytuł na półkach moich znajomych i prawdziwy klasyk, czemu trudno się dziwić). Ostatnio pytała mnie o poradę w sprawie kupna planszówki (bon do Empiku trzeba wykorzystać). Wahała się między dwoma świetnymi i nagradzanymi tytułami. Ostatecznie i tak wybrała trzecią opcję i kupiła Robinsona Crusoe: Opowieści Niesamowite. Miałam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony wybrała mój ulubiony dodatek do mojej ulubionej gry Portalu, z drugiej nie powiększyła naszej puli planszówek o nowy tytuł do ogrania. – Znowu kupiłaś planszówkę, którą już mam?
– No jakoś tak wyszło.
W sumie absolutnie nic mnie nie dziwi w jej wyborze. Tylko muszę ją przekonać do gry solo.
Tajemnicze Domostwo
Ta sama osoba ma na swoim koncie jeszcze więcej takich akcji (jeszcze trochę o niej napiszę). Gdy byłam u niej pewnego razu z Detektywem, zamiarem noclegu i spędzenia długich godzin na wciągającej kampanii, zobaczyłam na jej regale Tajemnicze Domostwo.
– Nie mówiłaś, że dostałaś – zagaiłam wskazując na pudełko.
– No nie, kupiłam – odparła nieco zmieszana, ale niepotrzebnie. Tajemnicze Domostwo to świetna gra i jedna z tych, którą praktycznie każdy wśród moich znajomych chce mieć. Jedyne, co ich powstrzymuje to fakt, że gdybyśmy się spotkali w piątkę, a każdy przyniósłby Tajemnicze Domostwo, wyszłoby trochę głupio.
Detektyw
Skoro już wspomniałam o Detektywie… Tak, to kolejna gra, którą koleżanka kupiła.
– Musiałam – napisała mi pewnego razu.
– Ale wiesz, że przechodzimy to razem? – dopytałam. Tym razem zakup był podyktowany kupnem wymarzonego prezentu dla kogoś innego. Potem się okazało, że nasza kampania sobie, a ukradkiem koleżanka prowadziła drugą za pomocą kupionego egzemplarza. – Zdradzasz mnie z innym Detektywem?! – napisałam oburzona. Mieliśmy zaplanować jesienny weekend na ponowne spotkanie z kampanią (tym razem całą), bez przerw i przypominania sobie “hej, a właściwie co było w poprzednim śleztwie i kim był ten koleś, bo nie pamiętam?”. Na szczęście okazało się, że koleżanka nie wyprzedziła naszego wspólnego śledztwa. Ufff!
Kanagawa
Ostatnia gra od nas, kupiona przez tę samą koleżankę-zakupoholiczkę to Kanagawa. Nie minęła jedna rozgrywka. Nawet jedna! Tyle wystarczyło, żeby wprawić mnie w konsternację. – Hej! Żadnych komórek u mnie, to złota zasada, wiesz o tym! – tak, wie o tym. Każdy z moich znajomych wie, że jak przychodzi do mnie na planszówki, to gramy w planszówki. Nie ma przerywania gry co pięć minut na siku, pićku, papierosa i zamawianie pizzy. Siedzenia z twarzą w komórce też nie ma.
– Kto taki ważny do ciebie pisze? – dopytywałam.
– Nikt, ja tylko grę dodałam do koszyka.
– Jaką?
– No tą…
Tak, zrobiłam facepalma. – Ale my nawet nie rozegraliśmy partii!
– Ale ona jest taka śliczna…
Update: Gra doszła i zagościła na jej półce na stałe. Nadal ją uwielbia. Choć gramy zazwyczaj razem, a więc w mój ezgemplarz.
Cthulhu: Death May Die
DMD to jedna z tych gier, która idealnie wpasowuje się w model: ma jedna osoba, a gra cała grupa. Cóż, trudno nie zauważyć, że to wielkie pudło napakowane tym, co kotki lubią najbardziej, a więc drogie. Nie ma co zaprzeczać, to najdroższa gra Portalu w tym roku. TRZY osoby spośród moich najbliższyh planszówkowych znajomych kupiły lub dodały do koszyka Cthulhu: Death May Die. Inwestują w doskonałego ociekającego klimatem dungeon crawlera, więc wcale im się nie dziwię. Z drugiej strony ja nie kupiłam Posiadłości Szaleństwa, a kolega od Posiadłości kupił Death May Die. I wiecie co? Nie mam już argumentu w postaci “chodź do mnie, pogramy w Cthulhu”, bo słyszę “ja też mam Cthulhu”. Teraz to ja muszę wychodzić do ludzi. W ostatni weeekend grałam w DMD z kolegą dziennikarzem. Zdanie “kupuję sobie tę grę”, padało chyba po każdej turze. No jakbym to już gdzieś słyszała… 🙂
Teotihuacan
To było zdziwienie! Moja przyjaciółka, która zdecydowanie wpada do mnie najczęściej, więc ograłam z nią wszystko, co mam do ogrania, jest bardzo niepozornym graczem. W ocenie jest bardziej krytyczna niż ja, w wytykaniu nadmiernie skomplikowanych zasad niezwykle surowa, a najbardziej podchodzą jej głównie proste gry. Nidgy nie sprawia wrażenia, jakby miała jakiś wielki plan. Ot, to ten typ gracza, który zbiera sobie punkty po swojemu gdzieś po cichu. I nagle BACH! To tylko pozory. Nie zliczę, ile razy wygrała ze nami w cięższe tytuły, gdy nikt się tego nie spodziewał. Zawsze zaczyna się od:
– Kurczę, to skomplikowane, nie zapamiętam tego. Będziesz nam tłumaczyć w trakcie – a niemal zawsze kończy się na jej wygranej. Podczas naszej pierwszej rozgrywki w Teotihuacan rozjechała nas jak czołg. Tak jej się sposobało, że kupiła Teo. Z niedzielnego gracza stała się gamerem i czasem pyka w Teotihuan solo.