Wielu z moich znajomych kochających planszówki waha się przed zakupem nowych tytułów, z jednego, prozaicznego powodu – zmobilizowanie przyjaciół do spędzenia wieczoru z grami bywa trudne, a grać samemu “jakoś tak głupio”. Tymczasem coraz więcej gier na rynku ma tryb dla jednego gracza. Wiemy co mówimy: z 31 gier i dodatków oraz dodruków wydanych do tej pory w tym roku przez Portal Games, w aż 21 można grać solo! Które gry planszowe mają najlepszy tryb jednoosobowy? Oto kilka podpowiedzi.
Bardzo często testuję gry oraz gram w nie w pojedynkę. Przetestowałam wszystkie poniższe, także w wersji solo, więc powiem o nich więcej. Część z nich jest prosta, inne niezwykle wymagające. W tym zestawieniu znajdziecie te gry od Portal Games, w które najchętniej gram w pojedynkę. Jest to zbiór, a nie ranking, a znajdują się w nim gry z różnych lat, lubiane przeze mnie z bardzo różnych powodów.
Robinson Crusoe: Przygoda na Przeklętej Wyspie
Robinson Crusoe to gra kompletna, wyskalowana i regrywalna, bestsellerowa i zasługująca na to, by poznał ją każdy gracz. Tego tytułu reklamować nie trzeba, dla wielu była to pierwsza nowoczesna gra planszowa w kolekcji (nie, Chińczyk się nie liczy!). Dla mnie także była to jedna z pierwszych planszówek (mam egzemplarz z brązowym pudełkiem, taki jak na zdjęciu). Nie można jednak zapomnieć, że to także doskonała gra solo. Przeszłam w Robinsonie wszystko, co było do przejścia: podstawkę, dodatki, bonusowe scenariusze, coś tam o niej wiem. We wszystko to grałam także solo i wygrałam.
Grałam w różnych konfiguracjach: od klasycznej gry 1-osobowej, która ma świetnie opisane zasady i jest dość wymagająca, ale też w różnych wariantach – z psem, bez psa, z Piętaszkiem, bez Piętaszka. Aż po ogrywanie w pojednynkę 2, 3 i 4 postaci, z kartami pomocników, czy też bez nich. To wszystko doskonale funkcjonuje i niezmiennie dostarcza rozrywki: za każdym razem innej. To gra, w którą gram solo najdłużej, w którą grałam najwięcej i w której tryb jednoosobowy jest wciąż bezkonkurencyjny w porównaniu do innych tytułów. Każdy z dodatków także możliwy jest do ogrania solo. Cóż więcej mogę dodać…
Obecnie jest dostępny Robinson Crusoe w Edycji Kolekcjonerskiej!
Barrage
Fantastyczna gra z doskonałym trybem jednoosobowym. Jestem zachwycona tym, jak wspaniale gra się przeciwko Automie, czyli wirtualnemu graczowi. Co więcej, można grać nawet przeciwko 3 Automom! Rzadko się zdarza, by tryb solo był tak rozbudowany. Oczywiście, nie mogłam tego nie spróbować. Nie byłam w stanie pomieścić wszystkiego na jednym stole, więc przyniosłam drugi i ustawiłam na kształt litery L. Pudełko i instrukcja leżały na krześle, komponenty były schludnie poukładane wszędzie dookoła, każdy na swoim miejscu, a pośród tego wszystkiego ja szczerzyłam się od ucha do ucha. Dla osoby, która kocha myślenie nad planszą, gry euro i długofalowe strategie, gra w Barrage solo była prawdziwą ucztą. Crème de la crème trybów solo wśród średnio-ciężkich euro.
Nie muszę specjalnie reklamować tego tytułu, bo się wyprzedał (wciąż do kupienia w dobrych sklepach z planszówkami), ale wciąż pojawiają się wasze pytania o to, jaki jest Barrage solo. Nie pytajcie dłużej, po prostu go kupcie. Jest wyborny! I jeszcze jedno: gra z przyjaciółmi (czy jednym, czy trzema – bez znaczenia) jest dość męcząca i wyczerpuje intelektualnie. Moi współgracze stwierdzali: “rozegrajmy jeszcze jedną grę, ale zróbmy przerwę, a teraz wyciągnijmy Istanbul”. Ale to jeszcze nic. Jeśli byliście po grze zmęczeni i musieliście dla odmóżdżenia sięgnąć po coś lżejszego, to po Barrage w trybie jednoosobowym polecam ogarnąć Grzybobranie. Lubię takie intelektualne zmęczenie.
Reykholt
Moje największe pozytywne zaskoczenie w tym rankingu! Posiadam Reykholt w swojej kolekcji, jako prostą grę i namiastkę świata Uwe Rosenberga do pokazania początkującym graczom. Nawet ten, kto nigdy nie słyszał o jego eurosucharach, w parę minut przyswoi zasady Reykholt, a potem przyjdzie czas, by mu pokazać Agricolę, czy Kawernę. To gra, którą chciałam mieć do szybkich partii na rozruch podczas wieczoru gier, a także na “dogranie” się po dłuższych i cięższych tytułach, (o, na przykład po Barrage jak znalazł). Nie spodziewałam się natomiast tak wymagającego trybu solo.
Cel gry jednoosobowej, który musimy spełnić, jest ustawiony naprawdę wysoko, a mamy na to tylko 5 rund! Dwie akcje są zablokowane do końca gry, a dodatkowo – blokujemy sami siebie. W grze 1-osobowej jednym kolorem pionków wykonujemy akcje w rundzie 1., 3. i 5., a drugim: w 2. i 4. Co prawda, na początku każdej rundy dostajemy za darmo szklarnię i pomidora, ale musimy z nich zrobić naprawdę dobry użytek. Podobnie jak z kart Usług, bez których moim zdaniem wygranie trybu 1-osobowego staje się niemal niemożliwe. Dodatkowo gra ma świetny Tryb Przygody (coś w rodzaju scenariuszy z różnymi wymogami), a każdy rozdział tego trybu, zawiera zasady gry solo. Super!
Osadnicy: Narodziny Imperium
W Osadników lepiej gra mi się chyba solo, niż w trybie wieloosobowym. A jeśli nie lepiej, to na pewno optymalnie ze względu na czas: nie czuję presji, więc mogę zastanawiać się nad możliwościami ruchu i analizować swoje karty ile chcę. Tryb solo jest dobrym sposobem na naukę Osadników w ogóle – na poznanie każdej frakcji, jej mocnych stron, kluczowych lokacji i surowców. Dla geeków takich jak ja, typowe jest dopracowywanie swojej strategii i poznawanie “łańcuszków korzyści” jakie dają określone kombinacje kart. Tryb solo jest nieco jak samouczek przed trybem multiplayer i pozwala oswoić się z morzem możliwości, jakie dają poszczególne talie. Osadnicy: Narodziny Imperium to jedna z tych gier, które świetnie sprawdzą się na wieczory z przyjaciółmi przy planszówkach, jak i samotną rozgrywkę.
Lubię mechanikę dobierania kart, w której wybieram te najbardziej mi odpowiadające, a resztę oddaję wirtualnemu graczowi. Podoba mi się też, że gra ma dwojaki cel: trzeba wygrać z wirtualnym przeciwnikiem, ale potem liczy się też, ile punktów się zdobyło, więc można poprawiać swoje własne osiągnięcia. Gdyby celem było jedynie wygrać, bez skalowania tej wygranej, taki system szybko by mi się znudził.
Teotihuacan
W Portalu pracują głównie ludzie społecznie aktywni oraz ja – która grałam w Teotihuacan solo 🙂 Uwielbiam ciężkie euro, a zbieranie surowców, budowanie piramidy, wstępowanie na stopniach świątyni i wszystko, co robi się w Teotihuacan, jest dla mnie wielką przyjemnością. To bardzo mocny i wdzięczny tytuł. Gra ma specjalnie zaprojektowany tryb jednoosobowy przeciwko botowi, a konkretnie: Teotibotowi. Wirtualny przeciwnik ma inne zasoby początkowe, porusza się i wykonuje akcje zgodnie z innymi zasadami, a nawet ma specjalne kafle akcji, które układamy w piramidkę. W trybie jednoosobowym rzucamy nawet kośćmi, właśnie w celu wyboru akcji bota, podczas gdy gra kojarzy się wielu osobom jako “to euro, gdzie są kości, ale się nimi nie rzuca”.
Gdy opisywałam zasady gry solo i wrażenia z rozgrywki w osobnym wpisie na blogu (link poniżej), podsumowałam to słowami: “Na pewno Teotihuacan nie skłania mnie do gry symulowanej na dwóch graczy, którą rozgrywam w pojedynkę. Mam lepsze narzędzie: bota, który zwalnia mnie z części myślenia i zamiast popadać w shizofreniczne dylematy jak zaszkodzić sama sobie, mogę skupić się na ruchach jednego gracza i czerpać z gry więcej przyjemności. A tą przyjemnością jest sama, wyborna gra euro i poświęcony na nią czas. Samo gonienie króliczka także daje satysfakcję”.
Czytaj więcej: Teotihuacan dla jednego gracza – co knuje Bot i jak go pokonać?
Pierwsi Marsjanie
Jestem wielką fanką Pierwszych Marsjan i ta gra zajmuje u mnie bardzo wysoką pozycję, także wśród gier solo. Niełatwych gier solo, pragnę dodać. A jak mogliście się już domyślić – ja takie wyzwania lubię. Praca nad Pierwszymi Marsjanami i tym, by gra oddawała prawdę o Czerwonej Planecie, trwały latami – tę pracę widać. Są tacy, którzy “odbili się” od wysokiego poziomu trudności “Robinsona w kosmosie”, ale mnie ta gra pochłonęła. Część zasad intuicyjnie zrozumiałam po samym spojrzeniu na planszę: jest w niej na tyle dużo podobieństw z Robinsonem Crusoe. Tym, którzy w Robinsona nie grali, szczerze polecam sięgnąć po niego najpierw.
W Pierwszych Marsjanach mimo wszystko więcej jest różnic, niż podobieństw do RC, ale bardzo dobrze scalonych z fabułą. Kolorowe kontrolki podzespołów i przezroczyste piony graczy, plastikowe figurki i hub na środku marsjańskiej pustyni nadają futurystycznego klimatu. Samo dbanie o to, żeby w hubie nie zepsuło się zbyt wiele, dostarcza ekscytacji i poczucia odpowiedzialności. O ile w Robinsonie Crusoe ratujemy tylko siebie i współtowarzyszy, o tyle w Pierwszych Marsjanach stawka jest dosłownie kosmiczna!
Główne przygody dotyczą tego, że jakąś część naszego hubu szlag trafił, ale to oczywiste, że nie możemy się na Marsie spodziewać na przykład ataku dzikich zwierząt. Ja ten klimat kupuję, zwłaszcza z aplikacją, która jeszcze go potęguje dzięki muzyce. Ale to nie jest gra solo dla każdego. Bycie samym na Marsie to dołująca perspektywa, tylko dla planszówkowych wyjadaczy. Momentami jest niemal tak “wesoło” jak w This War of Mine, więc polecam grać tylko z optymistycznym nastawieniem 🙂
Zombicide
W Zombicide, zarówno z serii fantasy jak i sci-fi, także można grać solo. Wytyczne dotyczące poruszania się Ocalałych i Zombie oraz zasady walki, są bardzo intuicyjne i można je pojąć bardzo szybko. Zarządzanie kilkoma postaciami wchodzi w krew niemalże natychmiast. W swojej kolekcji mam Zombicide z serii sci-fi (Najeźdźca + Tajne Operacje), gdzie można samemu decydować o tym, ilu Ocalałych bierze udział w misji.
Podstawa wraz z dodatkiem daje możliwość gry dla 1-12 graczy! Ciężko jest zebrać 12 osób do gry, ale można także zarządzać Ocalałymi samemu, nawet wszystkimi dwunastoma. W serii sci-fi wszelkie rozszerzenia są kombatybilne z podstawą gry, więc w zasadzie Ocalałych może być jeszcze więcej. Grając samemu i dowodząc kilkoma postaciami, można z powodzeniem sięgać po najtrudniejsze misje. Podczas gry w głowie kreuje się blockbusterowy scenariusz naprawdę niezłej jatki z zombiakami w kosmosie.
Zobacz całą również kolekcję Zombicide!
Osadnicy: Królestwa Północy
Kolejną grą od Portal Games z dedykowanym trybem solo, są Osadnicy: Królestwa Północy. W pojedynkę gra mi się świetnie, zwłaszcza że przy okazji mam doskonałą okazję na dogłębniejsze poznanie poszczególnych talii – tak jak w Osadnikach: Narodzinach Imperium. Tryb solo ma osobną dedykowaną instrukcję w formie książeczki z opisanymi zasadami i czterema unikatowymi scenariuszami. Na jej końcu znajduje się tabelka, w której można zapisywać swoje wyniki oraz klan, którym się grało. To ma znaczenie, bo niektórymi klanami łatwiej jest wygrać pewne misje.
Każdy ze scenariuszy ma inne zasady. Występują zmiany w przygotowaniu, rozgrywce i punktacji. Dodatkowo w każdej rundzie losujemy wydarzenie ze scnariusza, które może mieć negatywne, ale i pozytywne konsekwencje. Rozgrywka jednoosobowa dodaje Królestwom Północy głębi i jest solidnym argumentem, by mieć tę grę na swojej półce. Mimo posiadania wielu tytułów, podczas spotkań z przyjaciółmi, wyciągam Królestwa Północy regularnie. Macie gwarancję tego, że to tytuł, który będzie się stale rozwijał (już wyszły do niego fantastyczne dodatki i będą pojawiać się następne).
Cthulhu: Death May Die
Kocham mitologię Cthulhu, uwielbiam dungeon crawlery, jeszcze bardziej uwielbiam różnorodne zdolności postaci, a w Death May Die podoba mi się chyba wszystko. Jem gry oczami, więc pięknie wykonane figurki, klimatyczne kafelki planszy z mrocznymi lokacjami i zapadające w pamięć karty postaci są dla mnie ucztą, a nade wszystko satysfakcjonujące jest to, jak co do milimetra wszystkie komponenty mieszczą się w pudełku. Ogromny plus to duża różnorodność scenariuszy: jest ich 6, każdy zupełnie inny, a ogrywanie ich z różną liczbą graczy (od 1 do 5) przynosi różne wyzwania.
Gra solo w DMD z jednym badaczem, byłaby tak ciężka, że niemal niemożliwa, dlatego instrukcja sugeruje, by grając solo kontrolować 2 badaczy. I tak jest ciężko, ale ja lubię wyzwania! Nie można nie uniknąć porównań DMD do Posiadłości Szaleństwa. Obie gry kocham, bo obie są po prostu fenomenalne i w gruncie rzeczy bardzo podobne. DMD może przemawiać bardziej do osób, których nie przekonują planszówki z aplikacją (jak dla mnie ta w Posiadłości Szaleństwa robi klimat). Cthulhu: Death May Die jest niezwykle mocną pozycją wśród naszych gier, jedną z tych, która wzbudza zachwyty i pozostaje w topowych dychach ulubionych gier na długie lata. Jeśli przed kupnem wahasz się, bo nie wiesz czy warto grać w DMD solo – bardzo warto. To nie jest zwykła planszówka, to gwarancja przygody zamknięta w pudełku.
Aeon’s End
Nie jestem fanką karcianek – ot, wolę inne typy gier, ale bez Aeon’s End nie wyobrażam sobie mojej kolekcji. Jest to gra ocierająca się o definicję karcianki doskonałej, w której zgrabnie skrojona mechanika spotyka się z ciężkimi wyzwaniami, w postaci groźnych i silnych potworów – Nemezis. Każda Nemezis jest inna, każda wredna, żadnej nie chciałbyś spotkać w ciemnej alejce. Magowie bram starają się powstrzymać Nemezis i ocalić Gravehold zagrywając karty, w tym bezpośrednio zagrażające Nemezis karty zaklęć.
Ciekawy jest system, w którym odrzuconych kart się nie tasuje (po wyczerpaniu przechodzą one po prostu ze stosu kart odrzuconych z powrotem do talii), a także sposób wyłaniania, kogo jest ruch – pobiera się po prostu kartę z talii rund. Grając w pojedynkę można kontrolować 1 Maga, stosując przy okazji modyfikacje obniżające poziom trudności, ale to i tak duże wyzwanie. Dobrą opcją jest więc kontrolowanie kilku Magów, co sugeruje instrukcja. Niezależnie od tego, ilu ich będzie, życzę powodzenia. Aeon’s End sam w sobie nie jest łatwą grą, ale za to jaką satysfakcjonującą!