OK, po Dead by Daylight z góry można się paru rzeczy spodziewać. Pierwsza: to adaptacja gry video, więc fanom wersji elektronicznej po prostu się należy sensowne odwzorowanie klimatu – a może i rozgrywki. Jeśli więc fani grają i dają znać, że jest wiernie, ze smaczkami i z podobnym dreszczykiem, to mamy tu “mission accomplished”.
To także gra-horror, a do tego, w przeciwieństwie do większości gier, które się za takie uważają – “horrorowatość” nie sprowadza się do tematyki i ilustracji. Tu faktycznie mamy jednego gracza-Zabójcę, który prawie w każdej rundzie dopadnie jakąś ofiarę… i nic nie można mu zrobić. Drużyna Ocalałych unika napadziora, kombinuje nad ruchami, ratuje powieszonych na hakach towarzyszy i liczy na to, że wyrobi się z naprawą generatorów, zanim złol ją wykończy. Jest presja, jest pościg, jest psychologiczna sytuacja, w której faktycznie czuć jakieś takie horrorowe wibracje. Ciągle jednak – taki horrorowy feeling to coś, czego mógłbym sobie w DbD życzyć po samej okładce.
Czego się po DbD nie spodziewałem, to jak świetnie będzie sobie radzić jako… gra towarzyska. Wiecie, nie tyle giera o hermetycznym temacie dla określonego odbiorcy, ale jako zabawa przy planszy z gatunku tych lżejszych, taka na wpół imprezowa zabawa w kotka i myszkę. DbD ma zasady do opanowania w kilka minut i intuicyjny system opcji dla graczy. Do tego aspekt drużynowy, który pozwala podciągnąć początkujących, by nie robili głupich błędów i świetny, towarzyski motyw wspólnego kombinowania, zmykania i przechytrzania tego złego.
No właśnie: da się w to zagrać jako Zabójca i nie odpalić przy okazji salw upiornego śmiechu, nuconych melodii z horrorów i szeptanych haseł w stylu “Kici-kici, gdzie jesteś?”? Ja jakoś, kurczę, nie umiem!
Gdy Portal ogłosił wydanie DbD, ostatnie czego bym się spodziewał, to że zgarnę grę do domowej biblioteki dlatego, że tak się spisuje przy tzw. casualowym graniu.
Felieton: Rafał Szyma