Znacie tę historię – czterech graczy chce zagrać w Robinsona. Siadam z nimi, tłumaczę cel gry i z usmiechem wskazuję paluchem licznik tur – ‘Zginiecie tu, w siódmej turze.” To było w miejscowości Coy w Hiszpanii…
Opowiadałem o grach planszowych grupie wspaniałych ludzi pracujących w edukacji – byli tam nauczyciele, trenerzy, organizatorzy szkoleń. Pewnego dnia czwórka z nich poprosiła mnie o możliwość zagrania w Robinsona. Zgodziłem się, opowiedziałem o celu gry, pokazałem paluchem siódmą turę…
Usiedli do gry. Przetrwali do ósmej tury. To była ciężka walka.
Kilka godzin później, wieczorem zapytali mnie, czy mogą zagrać rewanż. A zatem znowu usiedliśmy do Robinsona. Skończyliśmy o 1 w nocy. Zginęli w 10 rundzie. Podzękowałem za fajny wieczór i poszedłem spać.
Następnego ranka przyszli ponownie. „Siedzieliśmy jeszcze pół godziny w nocy nad planszą i analizowaliśmy co schrzaniliśmy. A dziś rano przed śniadaniem mieliśmy specjalne spotkanie i przygotowaliśmy plan na kolejna partię. Możemy jeszcze raz zagrać? Tym razem wygramy.”
Rozłożyłem grę i zagraliśmy trzeci raz.
W 11 rundzie wyglądali jak John McClane pod koniec Szklanej pułapki. Uwaleni we krwi od stóp do głów, na skraju wytrzymałości, ledwo się czołgali. Wyspa tego dnia była w paskudnym nastroju. Była już 11 tura, a stos rozgrzebany, daleki od gotowego. Przyglądałem się sytuacji na planszy i oceniałem ich możliwości i nim rozpoczęli fazę Akcji, powiedziałem: „O ile widzę… teoretycznie wciąż macie szansę. Będzie potrzeba cudu, ale w teorii wciąż możecie wygrać z tą cholerną wyspą…”
I wiecie co? Udało im się. Wygrali. Trzecia gra z rzędu i w końcu się udało. Merry akurat miała pod ręką smartfona z kamerą…
Byli piekielnie szczęśliwi i dumni.
I wierzcie, lub nie, ale ja byłem jeszcze bardziej szczęśliwy i dumny. Na moich oczach rozgrywała się niesamowita scena, pełna emocji, pasji, najszczerszej i najczystszej radości. Dla takich chwil projektuję gry. Byłem w raju. Dziękuję za to niesamowite uczucie!
Tekst: Ignacy Trzewiczek