Anton Korolkov. 4 stycznia 1977. Innsbruck.
Samochód wiozący generała Sił Powietrznych ZSRR Antona Korolkova zatrzymał się tuż przy głównej bramie cmentarza Innsbruck-Amras
— Zostańcie lepiej w samochodzie, sierżancie — rozkazał kierowcy Korolkov i wysiadł.
Z tylnego siedzenia wyciągnął duży wieniec udekorowany złocistymi szarfami. Było przyjemnie mroźnie. Śnieżne czapy na drzewach i krzewach otaczających cmentarz skrzyły się w słońcu. Na ulicach nie było żywej duszy.
„Wszyscy pewnie czekają na rozpoczęcie Turnieju Czterech Skoczni” — pomyślał.
Czarny opel, wóz towarzyszy z ambasady, zaparkował trochę dalej. Za nimi stał wóz austriackiej policji, też po cywilnemu. Korolkov uśmiechnął się.
Na cmentarzu skierował się prosto do kwater poległych żołnierzy radzieckich. Bywał tu, gdy tylko pozwalały okoliczności. Zasalutował przed płytą pamiątkową z pięcioramienną gwiazdą, po czym skierował się ku bocznej alejce. Przystanął przy jednym z grobów. Wyjął z torby zmiotkę i zaczął usuwać śnieg z kamiennej płyty. Po kilku minutach ukazały się kształty cyrylicy. „Anton Szauszkin — bohater Związku Radzieckiego. Poległ za wolność narodów i Ojczyzny”. Generał położył wieniec i poprawił szarfę.
„Witaj, przyjacielu” — powiedział w myślach — “Przyszedłem prosić cię o wybaczenie.
Przykucnął i pochylił głowę.
„To, co zrobiłem twemu synowi, to zwykłe łajdactwo jest. Wspaniały chłopak. Byłbyś dumny. Jak ja. Mądry jest. Ma dobre serce. Ale tak trzeba, tak muszę, wiesz? Niedługo Ci to wytłumaczę i mam nadzieję, że zrozumiesz, dlaczego skazałem tego chłopca na śmierć. Po prostu nie można było inaczej. Naprawdę. Anton. Naprawdę. Jak wtedy tego gnoja ze SMIERSZU. Tak trzeba było.”
Wspomnienia wróciły. Otwarte, puste oczy zgwałconej austriackiej dziewczyny. Miała ile? Może z 14 lat. Rechot kapitana NKWD zapinającego spodnie. Szybkie kroki z tyłu i opadająca siekiera Szauszkina. To była jakaś wioska. Zajęli z oddziałem kilka chat. Zziębnięci, głodni — było zimno jak w piekle. Rąbali właśnie drewno. Pamiętał krzyki i jak krew trysnęła mu na twarz. Fala oślepiającego gorąca. Wrzaski umilkły, ale Anton ciągle tłukł gnoja. Zakopali go w nocy.
Usłyszał skrzypienie śniegu za plecami. Kroki. Zjawa? Przez moment poczuł ukłucie strachu. Odwrócił się.
Stał przed nim bardzo wysoki, krótko ostrzyżony, młody człowiek. Wojskowy. Tego generał był pewien. Ręce trzymał w kieszeniach oliwkowej wojskowej kurtki. Ma tam broń?
Zdumienie na twarzy chłopaka było komiczne. Na pewno nie spodziewał się spotkania z radzieckim generałem.
— Aaa, Przepraszam, sir — wyjąkał po niemiecku. — Czy nie wie pan, gdzie jeszcze mogą leżeć żołnierze? Amerykańscy żołnierze. Szukam kogoś. Nie mogę znaleźć, a pisało, że tu jest.
— Wasz dziadek? — odezwał się również po niemiecku Korolkov. Skrzywił się. Nigdy nie miał smykałki do języków, a niemieckiego nie trawił. Zresztą uważał, że znajomość tę można ograniczyć do Hände hoch.
— Nie. To trochę skomplikowane. Mąż mamy. Tak jakby. Pochowano go tutaj tuż po wojnie.
To było dziwne. Niepokojące. Nawiązują kontakt? Wrabiają go? Musiał zachować spokój. Podniósł rękę.
— Zajrzyj tam, synu. Czerwony dom. Tam mieszka woźny.
— Dziękuję, sir — chłopak chciał zasalutować, ale powstrzymał rękę. Cofnął się i odszedł. Rozglądał się. Przystawał i sprawdzał napisy na kolejnych grobach.
Korolkov obserwował go jeszcze przez chwilę. Kilka minut później jechał już w kierunku Wiednia, a stamtąd dalej na wschód.